Myśliwy i alkohol to na pierwszy rzut oka bardzo złe połączenie. To co
się działo w poprzednich dziesięcioleciach odciska piętno na naszym środowisku
i budzi skojarzenia… niestety nienajlepsze. No cóż na opinię pracuje się
latami. Z różnych względów dzisiaj sytuacja wygląda już dużo lepiej. Picie w
trakcie polowania jest niedopuszczalne i w większości przydatków surowo
przestrzegane. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że na linii polowania obok mnie
stoi „nawalony” kolega pod bronią. Co innego po polowaniu gdy broń jest już
odwieziona w bezpieczne miejsce (można się napić). Jesteśmy dorośli więc czemu
nie… I tu zaskoczenie.
Tak się to wszystko poskłada, że jak wynika z moich obserwacji
„stawiających” jest zawsze więcej niż chętnych do picia co skutkuje tym, że
chłopaki z naganki mają używanie do woli. „No cóż, taki mamy klimat”. Coś po
prostu się zmienia. Coraz częściej myśliwi patrzą krzywo na kolegów którzy piją
„czystą”. Co innego nalewka. Nalewki to kwintesencja smaku. Coś nad czym musimy
się natrudzić. Wykwintny alkohol, który potrzebuje czasu by dojrzeć i wydobyć z
owoców szlachetny bukiet aromatów.
Nalewki to fragment naszej pięknej kultury łowieckiej. Proszę nie kojarzyć
nalewek z „waleniem wódy”, to naprawdę
nie to samo!
Moją ulubioną nalewką jest ta z owoców dzikiej róży. Lepsza (jaką
piłem) jest tylko „dereniówka” ale nie mam dostępu do owoców więc jest poza
moim zasięgiem. Korzystając z pogody wraz z celą rodziną wybrałem się w łowisko
na zbiory. Samemu schodzi strasznie długo a kolce na krzakach nie zachęcają do
zbiorów. Jak widać na zdjęciach, dzięki pomocy w tym roku powinniśmy wyrobić
całkiem przyjemną ilość złotego płynu. Muszę się tu jeszcze pochwalić, że główną
siłą sprawczą w dziedzinie nalewek jest moja żona Paulina. Z jej rąk wychodzą
trunki dla smakoszy i choć bawimy się nalewkami dopiero trzeci sezon to jej produkcja
budzi uznanie w ustach osób, dla których ich wyrób to wieloletnia tradycja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz