Jest coś co nie daje mi spokoju, co doprowadza do tego, że marznę na przysłowiowym drzewie w środku nocy wpatrując się w majaczące cienie i czarne plamy. Kto tego nie spróbował pewnie mnie nie zrozumie. Znajdą się tu pewnie i tacy którzy bez zastanowienia będą pluć mi w twarz wyzywając od morderców napawając się radością z dobrze wykonanej pracy „EKOLOGA”. Jestem gotowy i na to. W zasadzie to nawet na to liczę i nie jest to spowodowane jakąś dewiacją a chęcią przedstawienia swoich racji i podjęcia dialogu.

Ci, którzy spodziewają się tutaj tylko krwawych relacji z polowań pewnie się zaskoczą bo mam zamiar pisać i pokazywać to co w łowiectwie najcenniejsze:
Tradycje, gwarę, muzykę, kynologię łowiecką, sokolnictwo, gospodarkę łowiecką. Na temat polowania pewnie też coś będzie.
I to pewnie tyle tytułem wstępu. Czas pokaże jak się to wszystko rozwinie...


środa, 30 lipca 2014

XXX Międzynarodowy Festiwal Muzyki Myśliwskiej i Wieżowej w Tucholi 2014

Tuchola… miejsce jak miejsce… niektórzy powiedzą dziura… po co sobie gitarę zawracać. Dla mnie to kwestia wspomnień, powrotu do tamtych ludzi, miejsc i wspomnień. Od kiedy założyłem zespół to rok w rok planowałem ten wyjazd. W końcu po pięciu latach wreszcie się udało. Od kiedy Zarząd Okręgowy PZŁ w Rzeszowie objął nad nami patronat to i marzyć łatwiej. Do rzeczy.
Była godzina 2:00 w piątek jedenastego lipca 2014 jednostajny dźwięk z telefonu próbował wyrwać mnie ze snu. Ogarnąłem się sprawnie bo na „wpółdo” byłem  umówiony na parkingu z Kamilem i Mateuszem. Jeszcze tylko szybka zbiórka Pawła i Jacka po trasie i wszyscy mknęliśmy naszym czerwonym „Reno” jak „OSP do pożaru”. Tu muszę zaznaczyć, że nasz bus to zasługa mojego teścia który użyczył nam dostawczaka na parę dni. Było jeszcze całkiem ciemno ale nastroje dopisywały. Trochę śmiechów, ktoś powiedział coś głupiego i drogi ubywało. Ja jako prezes stowarzyszenia, kierownik zespołu, organizator wyjazdu byłem również kierowcą i obserwowałem jak wraz ze świtaniem głosy milkły i zrobiło się cicho. Nawet Kamil, który miał mnie pilnować i zagadywać usnął z otwartym piwkiem co zakończyło się zmianą spodni.
Po drodze w planach mieliśmy Gniezno i Biskupin. Jadąc tyle kilometrów grzech było by nie zwiedzać. Blisko pierwszego celu na torze kolizyjnym stanął drogowskaz na Licheń. Każdy z nas o nim słyszał ale nikt nie widział… no przepraszam Mateusz był i widział ale mam wrażenie, że on był wszędzie(tak bywa). Szybko zmieniliśmy trasę i po paru kilometrach naszym oczom ukazała się nad lasami „wielka kopuła” błyszcząca złotem. Muszę powiedzieć, że dużo już widziałem ale ta budowla robi wrażenie. W przypływie fantazji zafundowaliśmy sobie wejście na wierzę z tarasem widokowym. W połowie schodów nogi weszły nam wiecie gdzie a tu tyle jeszcze przed nami. Opłacało się! Widok był obłędny.

Kolejnym etapem wycieczki był gród z epoki Łużyckiej w Biskupinie. Chłopaki rozpierzchli się po terenie parku i tylko Jacek chyba podobnie zakręcony jak ja dawnymi czasami dotrzymywał mi kroku. To była niezła dawka „staroci” pobudzających jak nic innego wyobraźnię. Niesiony marzeniami około godziny 19:00 dowiozłem ekipę na miejsce.
Szybki meldunek w internacie i wyskok na rynek. Na miejscu dowiedziałem się, że czeka mnie (i nie tylko mnie) niespodzianka. Na konkurs przyjadą „Trombale” zespół z Olsztyna, w którym grałem będąc na studiach. Po rozpatrzeniu się na miejscu przyszedł czas na próbę bo na następny dzień konkurs a my wciąż jeszcze nie gramy wszystkiego w punkt. Jakoś poszło ale czuć było niepokój  i można było zauważyć, że nie jesteśmy ograni w nowym składzie. Po kolacji zabrałem chłopaków i poszliśmy w składzie: perkusja, akordeon i trąbka przywitać „Trąbali”. Ale byli zaskoczeni!.. Dla mnie też było to duże przeżycie. Spotkaliśmy się w tym samym miejscu jak za dawnych czasów choć w innej nowej sytuacji z dodatkowym obciążeniem w kalendarzu. To było naprawdę super przeżycie…
Potem była już tylko zabawa do świtu… Nastał dzień konkursu.
XXX Międzynarodowy Festiwal Muzyki Myśliwskiej i Wieżowej w Tucholi
XII Kujawsko-Pomorski Konkurs Sygnalistów Myśliwskich

Najpierw występ solowy. Pogoda nie najgorsza, troszkę mżawki i temperatura nie rozpieszczała ale może to i tak lepsze od upałów. Pierwszy startował Mateusz… całkiem nieźle mu szło… ale zdechło. Coś się przestawiło i wyszedł całkiem nowy sygnał. No cóż, jak się komuś wydaje, że to takie łatwe to zapraszam na scenę! Mi poszło chyba najlepiej w karierze co zaowocowało trzecim miejscem i tylko nie wiem co stało się z ocenami dla Pawła bo nie widziałem jakichś poważnych błędów a miejsce odległe… no cóż nie rozumiem… trudno.
Zespołowo startowaliśmy w klasie B sygnałów i tu zaskoczenie bo nie spodziewałem się, że pójdzie tak dobrze… trzecie miejsce to zważywszy na nasz staż i zgranie… supper!!!

Na koniec dnia pozostał nam występ najważniejszy dla nas bo w Muzyce Salonu Hubertowskiego. Nie poszło najlepiej. Czwarte miejsce… tu można by się tłumaczyć ale to nie o to chodzi. Możne lepiej opiszę swoje wrażenia z dnia konkursowego. W przesłuchaniu  brały udział zespoły z Austrii, Niemiec, Węgier, Słowacji i Polski oczywiście. Poziom był różny. Nam najbardziej podobał się występ Węgrów. Wszystko stroiło… wszystko w punkt… „szacuj” do kwadratu. Słowacy też nas ujęli ale nie jestem pewien czy w ocenie naszej nie było już nici sympatii z nocnych wspólnych śpiewów…  Mój zespół mógł posłuchać na żywo rogów w stroju Es (zespół prof. Uwe Bartelsa) oraz jedynego zespołu w Polsce grającego na rogach francuskich w stroju F „Trompes de Pologne” – Zespół Rogów Par Force przy Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa w Warszawie (Francuzy wybrzmiewały w trakcie mszy świętej). Jedno na czym się zawiedliśmy to brak reprezentacji na rogach alpejskich. Ten niski przejmujący głos emanujący spokojem… bardzo chciałem żeby chłopaki posłuchali czegoś takiego na żywo… Nie udało się. A jesteśmy na nie mocno napaleni i może kiedyś będziemy na nich grać… kto wie.
Po kolacji odbyło się ogłoszenie wyników a później urządziliśmy z chłopakami małą biesiadę na stołówce. Dla mnie ta noc przyniosła jeszcze jedną ważną niespodziankę. Moje marzenie o grze na rogu francuskim ziściło się. Miałem możliwość popróbować troszkę i o dziwo szło na tyle dobrze, że jest szansa na przyszłość zagościć w tym prestiżowym zespole…. kiedyś bo dopóki mieszkam w bloku to nie chcę tego zrobić sąsiadom i tak już sporo znoszą. Niedziela była już luźna. Pokrzątaliśmy się do obiadu po którym ruszyliśmy w trasę powrotną. W planach był nocleg w Toruniu. Zakwaterowaliśmy się w „Domu Pielgrzyma” i ruszyliśmy na rynek gdzie mieliśmy w planach obejrzeć finał mundialu. Znaleźć knajpkę wolną tego wieczoru nie było łatwo. Zamówiliśmy pizzę, którą sponsorował nasz występ uliczny podczas festynu folkowego w napotkanym po drodze miasteczku zakochanych (Chełmnie). Pani kelnerka dawno nie widziała tylu drobnych… nie wiem jakie zrobiliśmy na niej wrażenie ale dostaliśmy jeszcze gratisy od firmy… było naprawdę sympatycznie. Toruń nocą jest piękny (mam na myśli starówkę).   
Nastał poniedziałek i czuć było, że wracamy. Jeszcze tylko pożegnanie ze starym miastem i w drogę. Te parę dni wymęczyło mnie na tyle, że przed Warszawą zmagałem się ze snem, który rozganialiśmy graniem i wspólnym śpiewaniem lub darciem (jak kto woli). Postanowiłem, że muszę się zdrzemnąć dzięki czemu chłopaki mieli dwie godzinki na zwiedzanie stolicy(konkretnie starego miasta). Do Mielca dotarliśmy późnym wieczorem…

Podsumowując to był chyba nasz najlepszy wyjazd jak do tej pory. Zresztą wyjazdy z użyciem naszego „zaprzyjaźnionego busika” zawsze są fajne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz